poniedziałek, 12 września 2011

Rozdział pierwszy

Wyglądam przez oszkloną szybę "Złotej Rybki" i myślę o istocie tej dziwacznej nazwy. Jaki szaleniec wpadł na pomysł ochrzczenia w ten sposób pubu? Myślę, że niewiele osób odwiedza to miejsce. Rozglądam się wokół - nawet kelnerka gdzieś poszła, jestem tu jedyną klientką. Patrzę poprzez druciany stolik na mokre nogawki spodni. Za oknem szaruga, w przeciwnym wypadku pewnie bym tu nie weszła. W lewej dłoni spoczywa kieliszek. Kołyszę nim dosyć jednostajnie. Włosy zsuwają mi się po szyi, wydaje mi się, że to dotyk czyjejś zimnej dłoni; są półdługie i całkiem mokre, dobrze, że w przypływie aktu samodestrukcji postanowiłam je obciąć. Za szybą przesuwają się rozmyte cienie, ciekawe, czy wiedzą, dokąd zmierzać. Wielu studentów, roześmiana grupa, pewnie biegną na obiad do "Prasowego". Czuję się więźniem pomiędzy ścianami stylizowanymi na nadmorskie uliczki, między drucianą przestrzenią, która wydaje się tłamsić mnie swoim stoicyzmem i prostotą. Patrzę nerwowo w stronę drzwi, przez które nikt nie wchodzi. Moja torba spadła na podłogę, jest wilgotna. Wyjmuję z niej ramkę, dawno nie czułam w ustach tego smaku. Odpalam. Salemy Slimy. Burza skojarzeniowa, wakacje, Mazury, Marcin, Beata, Sztynort, Tadek, namiot, wygięty kosz, Nelka, niebieskie kamikadze w czterech kieliszkach, Piotrek, szał radości, wydmuchuję strużkę dymu. Byłam szczęśliwa, choć tak trudno w tej chwili w to uwierzyć, podczas tych wakacji byłam szczęśliwa, wręcz oblepiona świadomością długotrwałości uczuć czystych, wyższych, dumnych wobec otoczenia, niezawistnych. Ogniska, kąpiele, spacery i brzęczące komary. Zachody słońca i te straszne burze pełne drżących rąk ciągnących z całych sił za szoty. Lekkie to było, może dlatego tak łatwo udało mi się zmyć, rozmyć, zamazać. Wypalił się - aż pięć minut zajął mi powrót kilka miesięcy wstecz? Kelnerka słodko się uśmiecha, ile w niej obłudy, i ten biały fartuszek... biorę jeszcze jedno wino, jest niezłe, świeżo otwarta butelka, lubię odgłos towarzyszący wyciąganiu korka z szyjki szkła. Ciemnoczerwony napój w kołyszącym się naczyniu. Tylko cienka ścianka dzieli płyn od skóry mojej dłoni. To prawie tyle samo, ile dzieliło ostrze od tętnicy. Krew ma taki podobny kolor. Nienawidzę smaku krwi, otrząsnęłam się na samą myśl; znów jakiś wilgotny kosmyk musnął mój kark, w takich momentach zawsze przypominają mi się duże, chłodne ręce. Oddech w okolicach uszu. Palec prześlizgujący się po wnętrzu dłoni. Postukałam filtrem o blat stolika. Od trzech dni nie miałam w ręku żadnej gazety, nie obejrzałam wiadomości. Może czas wrócić? Może wreszcie pozwolę innym ludziom, by mnie odnaleźli, może przestanę przed nimi uciekać? A może przed sobą... nie... tak się nie da, gdzie ta zapalniczka?
Zapłacę i wyjdę stąd, nikt nie wchodzi przez zwaliste drzwi, jestem tu sama i gdzieś jeszcze ta kelnerka, może zapłacę i wyjdę, pada, nikt nie zauważy moich łez, zresztą i tak nie spotkam nikogo znajomego, dokąd pójdę, chcę pozostać sama, nie chcę by ktokolwiek mnie odnalazł, nie dam im szansy tak, jak nie dałam sobie... zostanę, zapalę jeszcze. Za oknem świeci słońce, dziewczyna, na nogach ma glany, jakieś dżinsy, gdzieś okulary, czerwone włosy, biegnie w stronę Rozmaitości. Za chwilę dowie się, że nie ma już biletów na "Oczyszczonych", pójdzie na kawę i rozpocznie spacer po zakamarkach swojej samotni. Przypomni jej się spacer Złotą Uliczką, małe, niebieskie drzwi, granatowy płaszcz skórzany i wszystkie nocne eskapady. Wtedy też była szczęśliwa. Myślała, że w taki sposób wyrażają się prawdziwe uczucia, że powietrze pozbawione zostało zakłamania. Myślałam, że całe życie stoi przede mną otworem, że starać mogę się za kilka lat, że wszystkie problemy same się rozwikłają i będę wreszcie "piękna, sławna i bogata". Gówno prawda, wszystkie slogany reklamowe, niech same spróbują żyć własnym życiem.
Płacę, żaden tramwaj nie jedzie, no tak, cała Warszawa. Kiosk, znowu nie kupuję gazety, Salemy Slimy proszę, dowód? Tak, jestem pełnoletnia, chociaż nie chcę tej odpowiedzialności, zostawić jej panu trochę? tanio sprzedam, dopłacę... Dobrze, że do mieszkania już tak niedaleko. Zatrzaskuję drzwi, mogę w mokrych butach wejść na wykładzinę. Ale po co? Sama będę musiała ją wyczyścić, nie będzie mi się chciało. Dobrze, że w łazience jest tak ciepło. Zapuszczam muzykę, rozbieram się. Telewizor, otwieram okno i kładę ręcznik na zapadanym parapecie. Zostaję w majtkach i staniku, i tak jestem płaska jak deska, telewizor przypomina mi o samotni mojego mieszkania, więc wyłączam go i podkręcam muzykę. Salemek na parapecie, to jest myśl, jedną nogą dyndam za oknem. Gdyby ktoś szedł ulicą musiałby się zdziwić - na trzecim piętrze niedoubrana postać żeńska z fajkiem w ręku, dynda sobie za oknem. Śmieszna jesteś, tylko tyle ciebie. Próbuję zabić sobie czas, chociaż powinnam się pouczyć, niedługo kolos. Nie martwi mnie to, wydrążenie jest wszechogarniające, wyrzucam niedopałek sąsiadce do ogródka, niech ma, może na wiosnę coś jej zakwitnie. Nastawiam wodę na herbatę, otwieram lodówkę, chociaż wiem, że i tak ją zaraz zamknę. W zlewie nie ma naczyń, nie brudzę nic poza szklankami. Dobrze, nie mam dużo do zmywania. Wyciągam jabłko i pomarańczę, ogryzek i skórki lądują w koszu, płatki smakują nieźle z torebki. Herbata, 3 łyżeczki cukru, uduszę się, uduszę, na ulicy tłum, a ja tkwię w odrębności jednostki po drugiej stronie muru, nie dołączając się do znajomych twarzy we wspólnym pubie. Wspomnienia po znajomych? Woda pomoże, woda jest oczyszczeniem, odkupiam swoje grzechy myjąc się, kąpiąc kilkanaście razy dziennie. Ręce mam zimne, odkręcam gorącą wodę, krople na moich plecach, pośladkach, jeżdżę dłonią po kurku - ostry strumień uderza w kark... wspomnienie dłoni. Wpisały się w moją pamięć, przeżarły mózg niczym moje nałogi, nie mogę się od nich uwolnić szczególnie nocą taka jak ta... już noc... kładę się na zimnym łóżku, w zimnej pościeli, jej biel kłuje moje oczy we wszechobecnej ciemności... ulga. Wreszcie nastał mój czas, pora, która dostarcza mi wytchnienia, pozwala o wszystkim zapomnieć. Od wielu dni nie śpię, popadam w rodzaj odrętwienia, letarg, szkoda mi tego czasu na sen. To jedyna pora, kiedy moje wnętrze może dojść do głosu, nie tłumi go bolące gardło, zaczadzone płuca. Jest cicho, wszędzie tak cicho, że udaje mi się usłyszeć własne wnętrze, prawie udaje mi się dostrzec to, co tkwi na samym dnie mnie - lecz w punkcie kulminacyjnym nastaje poranek, robi się jasno za oknem i mojość po raz kolejny umyka... może tej nocy?... Kładę się, czuję się, jakbym wchodziła do lodówki, choć moją skórę pokrywają krople ciepłej jeszcze wody. Jeszcze tylko zamknę okno. A może fajka? Palę sobie obserwując powiewającą firankę. Jaka ona jest do mnie podobna. W nocy wieje razem z wiatrem, całkowicie bezwolnie, otumaniona zimnem panującym na zewnątrz; w dzień pozostawiona sama sobie oddaje się myślom, szkoda jej cennego czasu na irytujące dyndanie. Jesteśmy jak siostry syjamskie, różni nas tylko pora doby, podczas której wykazujemy się teoretyczną aktywnością - bowiem praktyczna następuje dopiero w tej fazie, której nikt nie dostrzega. Otoczenie przesypia nasze przemiany, głębokie rozterki emocjonalne, dylematy wewnętrzne. Moje ciało jest niezwykle wyciszone, uspokojone oddycha miarowo, powieki posłusznie wydają się być przymknięte. I tylko ego ciska się z jednego krańca na drugi, przemierzając znów tą samą, a tak nieznaną, obcą i nieprzystępną przestrzeń mojego wnętrza. Próbuję w nie wejrzeć, zadać sobie kolejne pytania, których zdążyłam się już nauczyć na pamięć. Oczyma duszy widzę krew spływającą po ścianie, tworzy brunatne esy-floresy, zastyga w nowych kształtach. Nie boję się ich, chcę na nie patrzeć długo, nieskończenie, pragnę, by pora nocna przeciągnęła się możliwie jak najbardziej... moim jedynym strachem jest pierwszy promień słońca przypominający o niespełnieniu poprzedniego dnia. Każdy z nich jest tak podobny! Moja noc pryska, kawałki poskładanych puzzli wnętrza bezpowrotnie roztrzaskują się w zderzeniu z porankiem. Wstać, umyć twarz, zęby, wysikać się, może zaparzyć kawę - byle mocną. Ubrać się, ubrać, zapalić... zaraz, od kiedy ja palę? papierosy? ah, tak, "Złota Rybka"... od wczoraj. No dobrze, może to nie taki zły pomysł na początek dnia? Oj, zły, wymiotuję, fragmenty pomarańczy w klozecie... trudno, myję zęby, sznuruję glany, zapominam się uczesać i wychodzę. Żaden tramwaj nie jedzie. Jest zimno, nawet jak na tę porę roku. Wszyscy jeszcze śpią... wydaje mi się to ewenementem, choć z drugiej strony - ja też kiedyś spałam do południa; kiedy jeszcze w ogóle spałam. Idę przed siebie, na coranny spacer, co rano gdzie indziej, bez określonego celu, jak firanka na nocnym wietrze. Docieram na Starówkę. Mieszkam dosyć daleko od Starówki, doszłam tu na piechotę? Musi być późno. Tak, zajęcia już mi się zaczęły, a wyszłam bladym świtem, nie czuję zmęczenia. Siadam pod kolumną Zygmunta, ale to nie jest bezpieczne miejsce, na Barbakanie zbyt wielu znajomych mogłabym spotkać, choć może nie tą porą roku. Znów zaczyna padać, na wykłady już nie pójdę, chyba o nich zapomniałam, chyba znowu zapomniałam o czymś, co kiedyś miało stanowić cel mojego życia. Idę do kawiarni, kawę mają tu cholernie drogą, ale z bitą śmietaną i wiórkami czekoladowymi. Jeszcze umiem rozróżnić smak, to dla mnie bardzo pozytywne uczucie, nie zamieniłam się w bezdusznego cyborga. Siedzę nad kawą paląc papierosa, patrzę gdzieś przez szybę. "-Mogę?" - słyszę jak przez watę. Machinalnie kiwam głową, ktoś bierze zapalniczkę z mojego stolika, słyszę charakterystyczny trzask ognia, ręka odkłada zapalniczkę, kolejne zdarzenie bez znaczenia. Wydarzenia mijają mnie niczym koszmary nocne, już się do nich przyzwyczaiłam, przestałam ingerować. Poprawiam dłonią włosy, dziwne są, jakby sztuczne, może raczej jak z waty. Dłoń mam zdrętwiałą, znowu zimną, czuję jakby obce ciało dotykało do obcego ciała, nie ma pomiędzy częściami mnie żadnej spójności, czasami tylko zimno i próżnia. Kiedyś byłam ciepła, nawet w chwilach wielkiej zadumy i niezrozumienia wykazywanego impertynencko wobec otoczenia. Żeby się uspokoić wędrowałam do Przyjaciela.

ciąg dalszy>>>